Dzisiejszy dzień zapowiada się dość produktywnie. Czytanie "Chłopów". Paradoksalnie uważam to za przyjemniejszą część moich obowiązków, pomimo wielu złych opinii dotyczących tej lektury.
Przynajmniej nie będę musiała myśleć o tych gorszych rzeczach, o przyszłości, jedzeniu, niejedzeniu, wadze...
Później obiecałam mojej mamie, że wysprzątam jej łazienkę i duży pokój. Na pewno zajmie mi to parę ładnych godzin.
Z jedzeniem jest... hmm nie lubię tak zaczynać tego tematu, bo co mam powiedzieć "że jet źle"? Sama nie wiem jak to określić. Na razie sobie jakoś egzystuję miedzy objadaniem się, a głodzeniem. Na pewno odczuwam dużo większy stres związany z chudnięciem niż wcześniej, bo nie oszukujmy się zaczynam wyglądać szkieletowato (przynajmniej inni tak mówią).
Czy chudnę? Nie wiem. W biodrach mam 82 cm, w talii 55 cm, uda 42.5 cm. Na pewno mniej niż 2 tygodnie temu.
Nie biegam, chyba to właśnie w tej kwestii najwidoczniej widzę przejawiający się mój wewnętrzny lęk.
Czuję dużą stratę, ponieważ bieganie od dawna stanowiło ważną część praktycznie każdego mojego dnia. Uwielbiałam to uczucie po treningu. Wyzwalające się endorfiny towarzyszyły mi za każdym razem kiedy kończyłam bieg. Czułam się taka szczęśliwa. Tak jakby wszystko było możliwe... bieganie było moim lekarstwem na wszystko.
Teraz się po prostu boję.
Boję się utraty tych resztek energii. Boję się własnego bicia serca. Boję się że nie wytrzymam, że zasłabnę. A tak bardzo tego nie chcę.
No trudno, przynajmniej w tej kwestii zachowuję resztę rozsądku.
Wiem że może w ostatnim czasie nudzę Was swoimi wywodami. Nie piszę już bilansów, żadnych treści zawierających w sobie słowa motywacji do dalszego chudnięcia... żadnych wielkich i wzniosłych słów.
Ale czy w mojej aktualnej sytuacji nie byłoby to po prostu zwykłym kłamstwem?
Co mogę powiedzieć więcej. Ja nie żyję, ja się w cale nie odchudzam... ja po prostu egzystuję, a dokładniej to moje ciało egzystuje.
Ja nie trzymam żadnej diety, żadnych zasad.
Przynajmniej nie będę musiała myśleć o tych gorszych rzeczach, o przyszłości, jedzeniu, niejedzeniu, wadze...
Później obiecałam mojej mamie, że wysprzątam jej łazienkę i duży pokój. Na pewno zajmie mi to parę ładnych godzin.
Z jedzeniem jest... hmm nie lubię tak zaczynać tego tematu, bo co mam powiedzieć "że jet źle"? Sama nie wiem jak to określić. Na razie sobie jakoś egzystuję miedzy objadaniem się, a głodzeniem. Na pewno odczuwam dużo większy stres związany z chudnięciem niż wcześniej, bo nie oszukujmy się zaczynam wyglądać szkieletowato (przynajmniej inni tak mówią).
Czy chudnę? Nie wiem. W biodrach mam 82 cm, w talii 55 cm, uda 42.5 cm. Na pewno mniej niż 2 tygodnie temu.
Nie biegam, chyba to właśnie w tej kwestii najwidoczniej widzę przejawiający się mój wewnętrzny lęk.
Czuję dużą stratę, ponieważ bieganie od dawna stanowiło ważną część praktycznie każdego mojego dnia. Uwielbiałam to uczucie po treningu. Wyzwalające się endorfiny towarzyszyły mi za każdym razem kiedy kończyłam bieg. Czułam się taka szczęśliwa. Tak jakby wszystko było możliwe... bieganie było moim lekarstwem na wszystko.
Teraz się po prostu boję.
Boję się utraty tych resztek energii. Boję się własnego bicia serca. Boję się że nie wytrzymam, że zasłabnę. A tak bardzo tego nie chcę.
No trudno, przynajmniej w tej kwestii zachowuję resztę rozsądku.
Wiem że może w ostatnim czasie nudzę Was swoimi wywodami. Nie piszę już bilansów, żadnych treści zawierających w sobie słowa motywacji do dalszego chudnięcia... żadnych wielkich i wzniosłych słów.
Ale czy w mojej aktualnej sytuacji nie byłoby to po prostu zwykłym kłamstwem?
Co mogę powiedzieć więcej. Ja nie żyję, ja się w cale nie odchudzam... ja po prostu egzystuję, a dokładniej to moje ciało egzystuje.
Ja nie trzymam żadnej diety, żadnych zasad.