Jem nieco więcej niż miałam, ale też więcej ćwiczę i waga idzie w dół. Psychicznie czuję się naprawdę świetnie, bo nic mnie tak nie nakręca jak samokontrola i coraz mniejsze liczby na wadze rano. Dzisiaj było 41.9. Zawsze, gdy pojawia się ten przedział 41 kilogramów jestem spokojniejsza i bardziej z siebie zadowolona.
Niestety, z każdym dniem głód staje się coraz bardziej dotkliwy. Coraz częściej słyszę ten głos w głowie, który zachęca mnie do rzucenia się na lodówkę i napchania wszystkim, co tam znajdę. A znajdę sporo, bo tak mam, że kupuję różne pyszności, by poczuć przynajmniej taką chorą satysfkację, że mam je u siebie w domu. Jest kilka rodzajów pizzy, pierogów, dwa duże pudełka lodów, co najmniej trzy torebki różnych cukierków, deserki, jogurty o przeróżnych smakach, suszone owoce... Sporo tego. Oczywiście nie planuję tego jeść, po prostu chcę wiedzieć, że to tam jest, a zjedzą pewnie inni domownicy. Staram się do końca kwietnia trzymać dietę, ćwiczyć jak wół, głodzić się i nie rzygać. Ten miesiąc powinien w zupełności wystarczyć, żeby zejść do wymarzonej wagi, a jak już się ją osiągnie, można lekko zluzować. Zawsze staram się zejść poniżej tego, co planuję, żeby potem "na wszelki wypadek" nie czuć się jak opasła świnia. Wtedy jak się opcham żarciem i wskoczy 1-2 kg, to i tak będę dalej chuda. Oczywiście, będę czuła się jak kupa gówna, ale przynajmniej będzie jakiś element pocieszający.
Rzyganie jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemne, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Przede wszystkim jest to cholernie męczące i jednak bolesne. Pewnie kwestia przyzwyczajenia. Generalnie, gdy to robię to czuję się trochę jak narkoman, który dotąd popalał trawkę, a potem władował w żyłę herę. Takie ostatnie stadium uzależnienia. Anoreksja również bywa niebezpieczna, ale uważam, że korzystam z niej z głową. Nie obciam kalorii do jakichś śmiesznych ilości, bo na 300 kcal nie da się przeżyć dłużej niż kilka dni. Przynajmniej ja nie umiem i zazwyczaj kończy się to u mnie napadem wilczego głodu i wpierdalaniem wszystkiego co popadnie, więc efekt żaden. Ja głodzę się "w granicach rozsądku". Jak robię głodówkę to jakieś 20-24 godziny, a nie cały dzień + noc. Myślę, że do głodu można się w jakimś stopniu przyzwyczaić. Na przykład po 18 nie mam już z tym problemu, bo przez lata po tej godzinie już nie jadłam. Teraz mogę nie jeść po 16 czy 17 i jest praktycznie tak samo. Czasem cały bilans kaloryczny jem np. na śniadanie i do kolejnego śniadania dnia następnego nie jem już nic. Po prostu ciało wie, co może, a czego nie. Najtrudniej mi się opanować około południa, tak między 11:30 a 15. Wtedy najczęściej zdarzają się napady głodu, więc staram się zorganizować sobie jakieś zajęcie w tych godzinach, by po prostu nie mieć dostępu do jedzenia. Nie mam też problemu z opanowaniem się na mieście. Kiedyś strasznie "ruszały" mnie zapachy z różnych knajp czy w ogóle widok np. kanapek w Starbuckie. Teraz patrzę na to trochę jak na sukienki Bossa, na które mnie nie stać. Fajne, chciałabym je mieć, ale nie mogę. Koniec, kropka. Naprawdę dobra metoda.
Czasem stosuję też coś na zasadzie przeżuwania i wypluwania jedzenia. Robię tak tylko z cukierkami. Żuję czekoladową krówkę, napawam się smakiem, ale pamiętam, by nic nie przełykać. Nie wolno nawet przełykać śliny podczas przeżuwania, a potem dokładnie wypłukać usta. To naprawdę pozwala trochę uśmierzyć głód.
Niestety, z każdym dniem głód staje się coraz bardziej dotkliwy. Coraz częściej słyszę ten głos w głowie, który zachęca mnie do rzucenia się na lodówkę i napchania wszystkim, co tam znajdę. A znajdę sporo, bo tak mam, że kupuję różne pyszności, by poczuć przynajmniej taką chorą satysfkację, że mam je u siebie w domu. Jest kilka rodzajów pizzy, pierogów, dwa duże pudełka lodów, co najmniej trzy torebki różnych cukierków, deserki, jogurty o przeróżnych smakach, suszone owoce... Sporo tego. Oczywiście nie planuję tego jeść, po prostu chcę wiedzieć, że to tam jest, a zjedzą pewnie inni domownicy. Staram się do końca kwietnia trzymać dietę, ćwiczyć jak wół, głodzić się i nie rzygać. Ten miesiąc powinien w zupełności wystarczyć, żeby zejść do wymarzonej wagi, a jak już się ją osiągnie, można lekko zluzować. Zawsze staram się zejść poniżej tego, co planuję, żeby potem "na wszelki wypadek" nie czuć się jak opasła świnia. Wtedy jak się opcham żarciem i wskoczy 1-2 kg, to i tak będę dalej chuda. Oczywiście, będę czuła się jak kupa gówna, ale przynajmniej będzie jakiś element pocieszający.
Rzyganie jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemne, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Przede wszystkim jest to cholernie męczące i jednak bolesne. Pewnie kwestia przyzwyczajenia. Generalnie, gdy to robię to czuję się trochę jak narkoman, który dotąd popalał trawkę, a potem władował w żyłę herę. Takie ostatnie stadium uzależnienia. Anoreksja również bywa niebezpieczna, ale uważam, że korzystam z niej z głową. Nie obciam kalorii do jakichś śmiesznych ilości, bo na 300 kcal nie da się przeżyć dłużej niż kilka dni. Przynajmniej ja nie umiem i zazwyczaj kończy się to u mnie napadem wilczego głodu i wpierdalaniem wszystkiego co popadnie, więc efekt żaden. Ja głodzę się "w granicach rozsądku". Jak robię głodówkę to jakieś 20-24 godziny, a nie cały dzień + noc. Myślę, że do głodu można się w jakimś stopniu przyzwyczaić. Na przykład po 18 nie mam już z tym problemu, bo przez lata po tej godzinie już nie jadłam. Teraz mogę nie jeść po 16 czy 17 i jest praktycznie tak samo. Czasem cały bilans kaloryczny jem np. na śniadanie i do kolejnego śniadania dnia następnego nie jem już nic. Po prostu ciało wie, co może, a czego nie. Najtrudniej mi się opanować około południa, tak między 11:30 a 15. Wtedy najczęściej zdarzają się napady głodu, więc staram się zorganizować sobie jakieś zajęcie w tych godzinach, by po prostu nie mieć dostępu do jedzenia. Nie mam też problemu z opanowaniem się na mieście. Kiedyś strasznie "ruszały" mnie zapachy z różnych knajp czy w ogóle widok np. kanapek w Starbuckie. Teraz patrzę na to trochę jak na sukienki Bossa, na które mnie nie stać. Fajne, chciałabym je mieć, ale nie mogę. Koniec, kropka. Naprawdę dobra metoda.
Czasem stosuję też coś na zasadzie przeżuwania i wypluwania jedzenia. Robię tak tylko z cukierkami. Żuję czekoladową krówkę, napawam się smakiem, ale pamiętam, by nic nie przełykać. Nie wolno nawet przełykać śliny podczas przeżuwania, a potem dokładnie wypłukać usta. To naprawdę pozwala trochę uśmierzyć głód.